poniedziałek, 19 stycznia 2015

Cena za marzenia


Chciałabym zrobić wszystko.

Wyremontować dom na wsi, zbudować dom w Azji, pracować przy 4 projektach, odnosić sukcesy w pracy, mieć wolne weekendy, mieszkać w mieście, mieszkać na wsi. Nauczyć się hiszpańskiego, niemieckiego i rosyjskiego. Spędzić spokojne wakacje w chacie, wyremontować oborę, założyć ogródek warzywny i lecieć w podróż dookoła świata,  jechać na narty i na weekend na Sycylię. Pójść na kurs stolarski, chodzić na jogę, regularnie biegać, gotować, odnawiać meble, przy tym jeszcze urodzić dziecko albo dwa, jechać na nurkowanie, nauczyć się pływać na kajaku, przeczytać 100 książek w ciągu roku, zrobić studia podyplomowe z zielarstwa 
i podróżować.

Chcę wchłonąć cały świat, spróbować wszystkiego, więc pędzę,  pędzę, by ze wszystkim zdążyć.
Jestem jak dzieciak w sklepie z cukierkami, chcę zjeść wszystkie naraz.
Tylko w przeciwieństwie do dziecka wiem, że nie dam rady.  
Znacie to uczucie?

Remont mojej i Lubego wymarzonej chaty prawie całkowicie zjadł i strawił nasz rok 2014 jeśli chodzi o czas, energię i fundusze.
W listopadzie 2013 dom był bezwładną kupą belek, w grudniu 2014 świętowaliśmy w nim Nowy Rok z rodziną i przyjaciółmi. 
W tygodniu oboje pracowaliśmy na etatach,  wieczorami i w weekendy przy budowie. Prawie wszystkie wolne dni spędziliśmy robiąc coś przy domu. Nasze życie towarzyskie praktycznie ograniczyło się do znajomych,  którzy mimo mało komfortowych warunków decydowali się nas odwiedzić, często również pomóc.  Każde weekendowe wyjście, ślub znajomych, urodziny przyjaciół czy wyjazd "nie do chaty" powodował zaległości, które  trzeba było nadrobić.
Mimo wszystko postanowiliśmy nie rezygnować z prawdziwych wakacji. Trochę odetchnęliśmy, za to finansowo grudzień zakończyliśmy na mocnym minusie.
Udało się, nie zwariowaliśmy, ale oboje pod koniec 2014 byliśmy całkowicie wyczerpani.
I oboje wiedzieliśmy, że nie udźwigniemy kolejnego takiego roku. 
Z czegoś trzeba zrezygnować.

To co już wiedziałam (ale łatwiej mi było żyć nie przyznając się do tego) już całkowicie - mocno i młotkiem - wbił mi do głowy artykuł Olivera Embertona.

Nasze mózgi zachowują się jak piłka plażowa wypełniona pszczołami. Setki sprzecznych impulsów pcha nas w różnych kierunkach.
Ludzie nigdy nie chcą robić jednej rzeczy. Chcą robić wszystko. Jednocześnie ćwiczyć, uczyć się hiszpańskiego i iść na pizzę. Każde z naszych nieskończonych pragnień działa niezależnie i stara się przesunąć piłkę egoistycznie, w wybranym przez siebie kierunku.
Dlatego zazwyczaj piłka zmierza donikąd, jest kontrolowana bardziej przez ukształtowanie terenu niż przez wolę tego, co jest 
w środku.

Tak żyje większość z nas. Ciągle targani sprzecznościami, ciągle narzekający na brak czasu.

Oliver Emberton pisze, że nie wystarczy mieć świetnego pomysłu. Bo wielu ludzi ma świetne pomysły. Problem w tym, że zbyt duża ilość dobrych pomysłów wzajemnie się wyklucza. 
Im więcej kierunków obierzesz, tym mniejszy dystans pokonasz.
Wyobraź sobie, że chcesz polecieć na Marsa i zależy od tego Twoje życie. Co robisz? Najprawdopodobniej rzucasz wszystko inne. Stajesz się gigantyczną pszczołą pchającą piłkę na Marsa.
Od Edisona po Einsteina maniakalna koncentracja na jednym celu jest prawdopodobnie najważniejszą strategią na osiągnięcie sukcesu.
Jeśli  zaś chodzi o  sam cel, to wg autora artykułu  powinniśmy się ograniczyć do 3 sfer życia -np.  praca, dom, czas wolny. Wybieramy jedno dążenie dla każdej ze sfer i kierujemy cały nasz potencjał na osiągnięcie punktu docelowego.

Ludzie nie odnoszą porażek przez brak potencjału.
Ludzie odnoszą porażki, bo ich potencjał jest rozdrobniony na zbyt wiele kawałków.

Jeśli chcesz spełniać swoje marzenia, musisz  się zdecydować. 
Wybrać jeden kierunek i twardo powiedzieć nie dla wszystkich alternatyw. 
To nie jest łatwe, ale jeśli chcesz spróbować,  teraz przynajmniej znasz cenę.

9 komentarzy:

  1. no i co Kochana, co Ty wybrałaś?:))

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy to już koniec zmagań z domem ? Pytam, bo my zaczęliśmy we wrześniu 2014 - i skończyć nie możemy. Powiedzieliśmy sobie, że albo my wykończymy ten dom, albo on wykończy nas ! Na razie to my jesteśmy wykończeni, ale chyba najbardziej emocjonalnie, a nie tylko fizycznie, nie mówiąc już o ekonomicznym dole. Ja już mam mieszane uczucia - teraz już nie wiem czy tego chciałam... Pewnie przechodzę jakiś kryzys. To wszystko minie, ale jedno się nauczyłam od Ciebie : muszę sobie swoje plany napisać na kartce papieru i po kolei dążyć do ich realizacji. Dziękuję :) Pozdrawiam :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że każdy dom to w pewnym sensie dożywotnie wyzwanie, zwłaszcza w takim miejscu jak my, z dojazdem tylko mocną terenówką.
      Jednak dla pocieszenia - uważam, że najgorsze już za nami, w domu da się w miarę komfortowo mieszkać. Reszta to już ulepszenia i rozbudowa - można to wziąć na spokojnie, po kolei, wg planu, nie wszystko na raz :)
      Najgorszy był pierwszy etap - doprowadzić wszystko do stanu komfortowej używalności - nas też ten etap wykończył.
      Teraz czas na to, żeby czasem odpuścić i usiąść przy piecu.
      Trzymam mocno za Ciebie kciuki i powodzenia!

      Usuń
  3. Dobrze jest to zauważyć w młodym wieku, bo po pięćdziesiątce to już totalna panika :) I trochę żal, że jednak się wszystkiego nie zdąży.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zawsze lepiej późno niż wcale! :)
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń

Teraz Twoja kolej :)
Jesteśmy zawsze ciekawi Twojej opinii, więc jeśli tylko masz ochotę zostaw komentarz.